Żyjesz, kochasz, zakładasz rodzinę i myślisz, że szczęście będzie Ci towarzyszyć cały czas. Wierzysz, że to, co złe zawsze będzie Cię omijać szerokim łukiem, że nigdy nie znajdziesz się w centrum wydarzeń, o których czytasz w gazetach lub słyszysz w telewizji. Dobrze, że masz nadzieję, że z wiarą i optymizmem patrzysz w przyszłość. Jednak tak samo jak mi, też i Tobie może się przytrafić coś, co zburzy dotychczasowych spokój i zatrzęsie całym życiem.
Byłam młoda, szczęśliwa, parłam naprzód. Spotkałam człowieka, z którym miałam zamiar spędzić resztę życia. Urodziłam córeczkę. Cieszyliśmy się i chcieliśmy sięgać po więcej. Nie mieliśmy dużo, ale wystarczyło nam na spokojne życie, swobodną egzystencję. Nie byliśmy także rozrzutni, bo wiedzieliśmy, że na to nie możemy sobie pozwolić. Zawsze na pierwszym miejscu stawiałam moją rodzinę. Dbałam o nich i starałam się, jak tylko potrafiłam. Mąż zarabiał, starczyło na bieżące potrzeby nasze i córki. Miało być spokojnie i rodzinnie. Nie martwiliśmy się o przyszłość, bo mieliśmy siebie, plany i dużo optymizmu w sobie. Mogliśmy się w końcu pobrać, a ja miałam możliwość wrócić do marzeń o życiu zawodowym. Podjęłam pracę, która nie była łatwa, ale dawała dużo satysfakcji i radości. Wtedy wszystko wyglądało naprawdę dobrze, było na swoim miejscu. Żadnych długów, problemów finansowych, tylko cisza i radość. Radość coraz większa, bo wkrótce na świat przyszło nasze drugie dziecko, syn. Czegóż więcej mogła chcieć młoda kobieta? Miałam wszystko, o czym marzyłam jako dziewczynka: męża, dzieci, pracę, perspektywy, młodość. I właśnie w tym momencie stało się to, czego nie spodziewaliśmy się nigdy, coś, co zburzyło wszystko, co mieliśmy: i spokój, i szczęście, i perspektywy…
W naszą rodzinę wkradło się wielkie nieszczęście, ukochany brat mojego męża popełnił samobójstwo. Śmierć zawsze jest zaskoczeniem, szokiem i bólem. Jednak czasem, większym. Mąż nie mógł ani zrozumieć, ani uwierzyć, w to, co się zdarzyło. Może czuł się winny, że nic nie zauważył i nie umiał w porę przyjść z pomocą? Może niełatwo było mu uwierzyć, że już nigdy nie spotka się z bratem? Może po prostu, tak po ludzku, nie był przygotowany na taki ból. Niezależnie od tego, jaka była prawda, to właśnie ten moment zapisał się w naszym życiu wielkimi, czarnymi literami. Nic już nie było takie same. Nic już nie było proste.
Kryzys pojawił się znikąd. Nagle nie umieliśmy się porozumieć, jakby nie było tych wcześniejszych lat. Nie rozumieliśmy się i rozmowa nie była już dialogiem. Mąż uciekał od problemów w stworzony przez siebie świat. Świat, w którym miało być lepiej, ale nie było. Rodzinę zastąpił alkoholem, dom zamienił na kasyno. Pieniądze znikały, bo potrzebował ich na swoje potrzeby, żeby mieć za co się napić, żeby mieć za co obstawić. W nałóg wpadł bardzo szybko, zaciągając kolejne kredyty i pożyczki na swoją nową pasję. Zamiast ratować siebie i nas, pogrążał się coraz bardziej. To było dno. Nie tylko psychiczne i emocjonalne, ale także finansowe. Nie wiedziałam, co robić. Nie miałam pojęcia, jak pomóc. Wiedziałam tylko, że coś zrobić muszę. To był mój mąż, moja rodzina. Musiałam wspierać go w tym trudnym czasie. Nie mogłam go zostawić, bo nie takimi wartościami kierowałam się w życiu. Ratując sytuację, zaciągnęłam kilka pożyczek na spłatę długów męża, to był mój pierwszy pomysł. Wierzyłam, że kiedyś się to skończy i będziemy żyć spokojnie, jak jeszcze do niedawna. Miałam też mocne przekonanie, że razem zawsze jakoś udaje się wyjść z dołka. A my byliśmy przecież razem.
Myślałam, że hazard i alkohol to tylko chwilowe zauroczenie, odskocznia, sposób radzenia sobie z żałobą. Potem dowiedziałam się, że to już była choroba. Mój mąż nie panował nad sobą, nie rozumiał ani mnie, ani swojego postępowania. Gdzie wtedy był i co tak naprawdę czuł, nie wiem do dziś. Rozumiem tylko, że cierpiał bardzo. Ja cierpiałam razem z nim, może nawet bardziej, bo ja miałam świadomość, co się z nami dzieje. Pracowałam, zarabiałam, starałam się spłacać zadłużenie, ale ono nie chciało zniknąć. Długi jak były, tak uparcie tkwiły na miejscu. Moja pensja nie starczyła na wszystko. Niekiedy musiałam naprawdę zastanawiać się, na co przeznaczyć pieniądze, na ratę, czy może jedzenie, ubrania, leki? To są dylematy, jakich nikomu nie życzę.
W końcu przyszło mi do głowy, że trzeba zadziałać bardziej stanowczo. Miałam świadomość, że tak spraw zostawić nie można, kłopoty same nie znikną. Nigdy nie znikają. Zawsze trzeba się nimi zająć. Sięgnęliśmy po poradę profesjonalisty. To była pora na upadłość konsumencką. Jednak dopiero pełnomocnik przeanalizował gruntownie naszą sytuację i wytłumaczył, że możemy śmiało decydować się na taki krok. Pouczył nas także, jak przejść przez wszystkie formalności, jak się przygotować. To była bezcenna wiedza, która wlała w moje serce otuchę. Pomału odzyskiwałam wiarę w to, że może jeszcze będzie dobrze.
Upadłość musieliśmy ogłosić oboje. Mieliśmy szansę, bo tak naprawdę, żadne z nas nie działało celowo na swoją niekorzyść. Mój mąż był chory. Potrzebował pomocy, a nie dodatkowych utrudnień i kłopotów. To, co nas spotkało, nie wynikało z naszego zaniedbania, nierozsądnego sposobu gospodarowania pieniędzmi. To była wielka rodzinna tragedia, żal, smutek i depresja mojego męża, który nie mógł sobie poradzić ze stratą. Konsekwencją jego żałoby był stan patologiczny, w który wpadł, zupełnie nieświadomie.
Życie układa się różnie. Jak mówi powiedzenie, raz na wozie, raz pod wozem. Inni powiadają, że skoro jest źle, niebawem będzie znowu dobrze, bo po każdej zimie nadchodzi wiosna. Mam więc nadzieję, że i nasza wiosna nadejdzie wkrótce. Nasze życie znowu zakwitnie, a takim prywatnym przedwiośniem jest ogłoszona upadłość.
Dodaj komentarz